piątek, 12 listopada 2010

Nasz własny 11 listopada – nasze Święto Niepodległości


Kochany synu,
Moi dziadkowie, czyli twoi pradziadkowie, dzień 11 listopada 1918 roku spędzili u siebie: Franciszek (1893+1956) w zrzucającej austriackie pęta Galicji, warszawiak Tadeusz (1902+1997) w rodzinnym warsztacie na Solcu w rozbrajającej Niemców Warszawie, a ich przyszłe żony, Emilia (1902+1956) i Zofia (1894+1953), pewnie też pierwsza pod Krakowem a druga w Warszawie, bo pochodziły z tych samych stron, co ich przyszli mężowie.
11 listopada 1918 roku dziadek Tadeusz Baum Niemców w Warszawie nie rozbrajał, ale już w kwietniu 1920 roku, tuż po przyspieszonych egzaminach maturalnych w gimnazjum im. Reja zgłosił się, choć niepełnoletni, wraz z niemal całą klasą i wielu nauczycielami na ochotnika do wojska. Nie wszyscy jego koledzy i nauczyciele wrócili żywi z polsko-bolszewickiego frontu.
Nauczycielkę Zofię Potworowską, pannę ze zbiedniałej gałęzi dobrze skoligaconego rodu szlacheckiego, dziadek Tadeusz spotkał w Chrześcijańskim Związku Akademickim. Oświadczyny młodego potomka odwiecznie warszawskiej, odwiecznie mieszczańskiej i równie odwiecznie protestanckiej rodziny panna Zofia przyjęła, a pan Tadeusz poza stanem cywilnym zmienił też wyznanie - na katolickie. Ojcowie państwa młodych, katolik Karol Potworowski i protestant Karol Baum nie dożyli dnia ślubu.
Późniejszy losy Tadeusza i Zosi oraz ich dzieci, czyli twojej babci Celinki i mojego wuja Szczepana, to też ciekawa historia, ale opowiem ci ją, synu, przy innej okazji… Będzie tam o wojnie i pokoju, o burzeniu i budowaniu domów, o zakładaniu rodzin, o pracy, podróżach i przygodach…
11 listopada 1918 roku dziadek Franciszek Gugulski opiekował się swoją matką, Wiktorią z Korzonkiewiczów, wdową po poległym żołnierska śmiercią Józefie Gugulskim (+1916). Ani dziadek ani pradziadek nigdy nie byli w Legionach, jak mówi chętnie powtarzana, lecz nieprawdziwa rodzinna legenda. Józef służył w armii austro-węgierskiej i gdy zginął, miał za czapce nie naszego białego, ale dwugłowego czarnego orła cesarskiego. Takie, synu, były czasy. A gdyby ktoś cię pytał o legionistę Franciszka Gugulskiego, który zginął 17-18 listopada 1914 roku pod Krzywopłotami, w pierwszej dużej bitwie Legionów Polskich i dziś leży na cmentarzu wojennym w Bydlinie pod Olkuszem, to wiedz, że on był z tych drugich Gugulskich, co mieszkali już za Wisłą, pod rosyjskim zaborem, a nie w Galicji, jak my.
Emilię z Sikorskich, córkę Władysława Sikorskiego (ale nie generała) i Agnieszki z Czyszczanów, dziadek Franciszek poznał w seminarium nauczycielskim. Po ślubie oboje uczyli w szkołach podstawowych (wtedy się mówiło: w szkołach powszechnych), najpierw krótko w Dąbrówce, a potem w Kleczy Dolnej w powiecie wadowickim, gdzie dziadek przez kilkadziesiąt lat był kierownikiem szkoły. I właśnie tam, synu, w Kleczy Dolnej, moi dziadkowie wychowali dziewięcioro dzieci, czyli mego ojca a twego dziadka Ireneusza oraz pięciu jego braci (Jana, Władka, Franciszka, Olka i Bolka) i trzy siostry (Agnieszkę, Marysię i Krysię). I trzeba ci wiedzieć, że, że ośmioro z tej dziewiątki młodych Gugulszczaków zdało maturę w Liceum im. Marcina Wadowity w Wadowicach, tym samym, które tuż przed wojną ukończył też Karol Wojtyła, przyszły papież Jan Paweł II.
Późniejszy losy Franciszka, Emilii, Ireneusza i pozostałych Gugulskich to też ciekawa historia, ale opowiem ci ją przy innej okazji… Będzie tam o wojnie i pokoju, o burzeniu i budowaniu domów, o zakładaniu rodzin i o powołaniach zakonnych, o pracy, podróżach i przygodach… A dziś, przy okazji Święta Niepodległości i moich imienin, posłuchaj już tylko jednej, krótkiej opowieści.
Działo się to w późnych latach 40., parę lat po wojnie. Pewnego razu do kościoła pod wezwaniem Św. Wawrzyńca w Kleczy Dolnej przyszli na sumę (czyli na główną i najważniejszą, a w tamtych czasach, synu,  najczęściej po prostu jedyną niedzielną Mszę Świętą) chłopcy z lasu.
Nie było ich wielu. Wadowicka bezpieka miała opinię bardzo skutecznej i brutalnej.
Po proboszczowskim „Ite, Missa est” i głośnym „Deo grátias” dowódca powiedział do stłoczonych w kościele parafian: „My tu już długo nie wytrzymamy. Pójdziemy na zachód, do Amerykanów. Może dojdziemy. Ale mówię wam, chłopy: wolna Polska będzie”.
I poszli. I nie wrócili.
Nie wiem, czy naprawdę tak było i czy ten dowódca dokładnie tak powiedział. Ale to i tylko to mówi przekazywana przez pokolenia rodzinna opowieść, którą chciałem ci dziś, synu, powtórzyć, żebyś i ty mógł kiedyś powtórzyć swojemu synowi i jego kolegom: 
"Mówię wam, chłopy: wolna Polska będzie!".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz